Oficyna na Los Angeles Art Book Fair 2023 – relacja z wyjazdu

Oficyna  na Los Angeles Art Book Fair 2023 – relacja z wyjazdu

Wstęp

Targi w Los Angeles to było moje marzeniem od momentu, w którym na poważnie zacząłem się zajmować książką artystyczną. Gdzieś koło 2015-2016 roku stworzyłem notatkę z marzeniami, w której zapisałem, gdzie chcę być za rok, dwa, trzy i pięć lat.

Punktem kulminacyjnym tego „planu” było właśnie wystawianie się na LA Art Book Fair, czyli targach uznawanych za jedno z trzech najważniejszych na świecie (obok Nowego Jorku i Tokio) – przynajmniej wtedy i przynajmniej przeze mnie.

Od tego czasu minęło co prawda 7 lat, w czasie których losy Oficyny ewoluowały w zupełnie innym kierunku, niż się spodziewałem. Wówczas zakładałem nieustanny wzrost i ekspansję — wyobrażałem sobie, że aby się dostać na topowe wydarzenie, trzeba być po prostu ważnym, robić więcej i lepiej niż inni. 

Ostatecznie potrzebowałem parę lat więcej, aby dostać się do Los Angeles, ale udało się to na innych zasadach – z nikim się nie ścigając, robiąc swoje i akceptując mój – nota bene – peryferyjny status mikro wydawcy z Polski.

Pierwsze wrażenia z LA

Lot do LA z Frankfurtu trwał 12 i pół godziny. Przez okno widziałem najpierw lodowce Grenlandii, później dziki krajobraz Kanady, aby w końcu ujrzeć  niesamowitą siatkę geometrycznego pejzażu Stanów Zjednoczonych. Lądowanie w LA to zderzenie z przestrzenią poszatkowaną od linijki, rzędy domów i ulic. Skala, rozmach i konsekwencja robią wrażenie.

Pierwsze wrażenie z miasta — masakra. Nie spodziewałem się takiego syfu i dziwnego klimatu rozkładu. Uber wiózł mnie przez zapyziałe autostrady i przedmieścia prosto do centrum, Downtown LA, które zamiast blichtru śródmieścia, uderzyło jeszcze bardziej degeneracją społeczną.

Potem szukałem  odtrutki na to poczucie, jeżdżąc po Hollywood, Santa Monica, Venice, ale bezkres betonozy, jakaś dziwna, urbanistyczna prowincjonalność i nieludzki charakter przestrzeni publicznej nie chciał odpuścić.

Nic ze splendoru mitu o Los Angeles. Muszę przyznać, że to był dla mnie szok – gdzie jest ta mekka kultury, miasto artystów, muzyków i filmu?

Jednak najgorsze było co innego. I mimo że czytałem o tym dużo wcześniej, słuchałem podcastów i oglądałem filmy, nie sądziłem, że bezdomność przybiera taki obraz.

Romantyzowałem ją sobie, trochę pod wpływem filmów typu Nomadland, trochę artykułami o inżynierach z Doliny Krzemowej, którzy mieszkają w vanach, bo oszczędzają na podróż do około świata… Ale nie spodziewałem się, że przybiera ona przede wszystkim postać narkomanów, zdewastowanych fizycznie i umysłowo, na granicy zezwierzęcenia. 

Szokiem był dla mnie widok ludzi, którzy w wykręconych, nienaturalnych pozach, nadzy lub półnadzy, leżą na chodnikach zwykłych ulic w centrum miasta. Ciężko uwierzyć własnym oczom, gdy widzi się ludzkie zombi, które wyje, miota się, wpada w drgawki. Obłęd, totalny obłęd.

Gdy o 5 rano, nie mogąc spać z powodu jet lagu, wyszedłem z hotelu na spacer, na pustych ulicach Downtown mijałem prawdziwe zombie w narkotycznym locie.

Dopiero widząc to, zacząłem rozumieć, o czym mowa, gdy wspomina się o nowej epidemii narkotycznej w USA. Teraz zacząłem rozumieć, o co chodzi z fenomenem fentanylu, podobno 50x mocniejszego niż heroina. I zrozumiałem co to jest xylozina, od której ludzie zamieniają się właśnie w zombi. YouTube jest pełen filmów na ten temat.

Kulminacją tego szokującego doświadczenia było skonfrontowanie się ze Skid Row, czyli obszarem kilku przecznic na obrzeżach Downtown, w którym problemy bezdomności, narkomanii i przestępczości przybierają ekstremalne rozmiary. To jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w Stanach Zjednoczonych z jednej strony sąsiaduje z wieżowcami, a z drugiej z Little Tokyo, w którym ulokowane jest The Gaffen Contemporary, oddział Museum of Contemporary Art, miejsce odbywania się targów. 

Widok na Downtown z jednej z pracowni na obrzeżach Skid Row, w której gościłem.

Polityka miasta przez dekady miała na celu oczyszczenie „lepszych dzielnic” przez skupienie w jednym miejscu wszystkich problematycznych zjawisk społecznych. Mechanizm polegał na koncentrowaniu w Skid Row instytucji pomocowych aby efektywniej pomagać (niby szlachetny pomysł). Ale w istocie doprowadziło to do stworzenia błędnego koła i getta, które wciągało i pogłębiało problemy uzależnionych osób.

Ostatecznie skala klęski polityki miejskiej jest szokująca – o ile samo Skid Row jest rzeczywiście niemal wyłącznie zamieszkałe przez narkomanów i bezdomnych, to również w reszcie miasta widok namiotów, prowizorycznych legowisk i koczowisk narkomanów jest powszechny.

Targi

W tym kontekście rozpoczęcie targów było najlepszym, co mogło się wydarzyć. Impreza całkowicie spełniła moje oczekiwania, okazała się fenomenalnym świętem wydawców, artystów i sztuki książki, lub szerzej, sztuki publikacyjnej. Przez 4 dni trwania targów moje pesymistyczne refleksje związane z obrazem Los Angeles ustąpiły na rzecz ekscytacji z bycia w samym epicentrum fascynującego wydarzenia.

Amerykanie okazali się ludźmi o niesamowitej i zaraźliwej skłonności do okazywania entuzjazmu, co jest źródłem wielkiej radości dla każdego wydawcy lub artysty, którego prace są eksponowane. Nie będę ukrywał, każdego dnia wychodziłem z targów naładowany pozytywnymi relacjami jak nigdy wcześniej.

Jedna mała Oficyna wśród kosmosu innych wydawców

Program targów zakładał ekspozycję blisko 350 wydawnictw. To, co zrobiło na mnie wrażenie, to naprawdę wyczuwalne wysiłki kuratorskie, aby zbudować możliwie jak najszerszy pejzaż wystawców, prezentujących całe spektrum strategii artystycznych, jak również reprezentację krajów, kultur i  polityk.

Wśród tej różnorodności, szczególnie ciekawi byli dla mnie zwłaszcza wydawcy amerykańscy, których znaczna ilość pozwala wyrobić sobie jakiś obraz tego, jak wygląda świat publikacji artystycznych w USA. Oto kilka moich refleksji:

  • Self-publishing i ziny jako coś zupełnie naturalnego w kulturze amerykańskiej. Mam wrażenie, że amerykańscy wydawcy są o wiele mniej zafiksowani na artystycznym i w ogóle „wyjątkowym” charakterze zina, traktują go zupełnie neutralnie, jako jedną z wielu form wypowiedzi. Patrząc na katalogi wystawców i wybór w księgarniach, nie ma się wrażenia, że ziny kiedyś umarły i teraz wracają znowu do łask. One cały czas tu były i są nadal jako element kultury (zarówno undergroundowej, jak i nawet popularnej). 
  • Underground jest czymś oczywistym i ma swoje niepodważalne miejsce w kulturze. Amerykański „niezal” wydaje się być całkowicie samowystarczalnym mikrokosmosem, którego obecność nie budzi żadnych emocji, nie jest „czymś gorszym”, co się nie zmieściło w „prawdziwym” obiegu, nie jest wartościowany. Underground jest i był naturalnym miejscem publikacji różnych treści, dlatego też kultura zinowa jest o wiele bardziej przyswojona i rozpoznana.
  • Zauważalny jest społeczny lub polityczny charakter zinów, treść zawiera jakieś postulaty ideowe i jest wyrazista. To ciekawe zestawienie z europejską (kontynentalną) sceną zinów, gdzie dominuje dychotomia pomiędzy nurtem konceptualno-formalnym (scena „germańska”) a skupionym na obrazie (strefa frankofońska). Jeśli wpiszemy w to nurt społeczny reprezentowany przez kulturę anglosaską, to domyka nam się idealnie uproszczony obraz świata zinów (zapraszam do jego negowania! 🙂 !)
  • Wielkie galerie komercyjne (np. David Zwirner, Gagosian) mają swoje odgałęzienia skupione na sztuce książki. Ich praktyka wydawnicza stara się zredefiniować formułę „art book” (książce o sztuce) wykorzystując dokonania z dziedziny „artists book” (książka jako dzieło artysty). Galerie te wydają nie katalogi prac, ale książki jako integralne, autorskie dzieła sztuki reprezentowanych przez nich twórców.

Wrażenie w czasie targów zrobiła też na mnie ilość profesjonalnych gości. Spotkałem wiele osób, które przyleciały z całego USA, z różnych instytucji, uniwersytetów i bibliotek, nie tylko, aby „zobaczyć” targi, ale aby przez te cztery dni porozmawiać z wystawcami, zapoznać się z katalogiem i wyrobić sobie opinię na temat tego, co dziś dzieje się w naszej dziedzinie na świecie. Muszę przyznać, że pod tym względem, skala tych targów jest nieporównywalna z żadnymi, na jakich byłem do tej pory.

Przejście przez przestrzeń targów, możesz mnie zobaczyć w białej koszuli, 4:03 🙂

Oficyna na targach

Biorąc pod uwagę ostatni akapit, tym bardziej cieszy mnie, że udało się na te targi przygotować (w końcu!) angielską wersję „Jak zrobić zina? Self-publishing dla artystek i artystów”. Zabrałem ze sobą testowe 30 egzemplarzy i ten skromny nakład uznać można za światową premierę. Zarówno ta, jak i angielska sesja „Jak zrobić książkę?” zakupione zostały do bibliotek w Uniwersytecie Stanforda i the School of the Art Institute of Chicago oraz weszły do katalogu Printed Matters.

Poza tym na targach prezentowałem cały przekrój naszego katalogu, w tym również premierowo zina JetLag#2, będącego wynikiem mikro rezydencji na festiwalu Graphic Days w Turynie w maju 2023. 

Pod wieloma względami były to najlepsze targi na jakich kiedykolwiek byłem. Niektóre prace całkowicie się wyprzedały, w tym „S is for screenprinting” i niektóre grafiki. Z trzech walizek pełnych prac, zabieram do Polski tylko jedną. W USA zostaje ponad 30 kg oficynowych prac!

Walizkowa matrioszka. Wracam z pustymi walizami.

Jak wyglądały targi?

Pod względem struktury i organizacji, LA Art Book Fair nie różni się przesadnie od innych podobnych imprez. Targi trwały cztery dni:

Czwartek – od rana zameldowanie, instalacja stoisk, przygotowania. O 13 mieliśmy wspólny pizza lunch dla wystawców, co jest super okazją do pierwszej integracji.

Pizza lunch – pierwsza integracja wystawców

Czwartek, 17-21 – wieczór otwarcia. Wstęp na pierwszy dzień kosztował 25$ i był głównie przeznaczony dla najbardziej zdeterminowanych osób i specjalistów, którzy chcieli pokazać się na targach. To nigdy nie jest dobry czas sprzedaży, raczej na networking i budowanie kontaktów.

Piątek 11-13 – Preview. Czas zarezerwowany dla profesjonalistów, wstęp tylko po wcześniejszej rejestracji na zaproszenia. Celem tego wydarzenia jest stworzenie gościom instytucjonalnym lepszych warunków do zapoznania się z katalogiem wystawców, niż w zatłoczony dzień targowy.

Piętek 13-19 – otwarta, biletowana 5$ część targów. Mniejsze tłumy z racji dnia tygodnia i dużo branżowych kontaktów.

Sobota 11-19 – Szalony dzień, mnóstwo gości, kolejka po bilety (5$) na długość ulicy, szybko wyprzedane. Genialny dzień sprzedażowy.

Niedziela 11-13 – Czas, w którym na targach obowiązują maseczki covidowe, ukłon dla wszystkich o obniżonej odporności i problemami zdrowotnymi.

Niedziela 13-19 – Szalony, ostatni dzień targów, wstęp wolny, wielkie kolejki do wejścia, rewelacyjna sprzedaż mimo wyczerpania wielu tytułów. Warunki trudne do nawiązywania kontaktów i znajomości.

To były chyba jedyne targi na jakich byłem, w czasie których niedziela była jeszcze intensywniejsza niż sobota, czyli tradycyjnie najlepszy dzień targowy. Przez cały dzień nie udało mi się dojeść schowanego pod stołem śniadania, ani dopić kawy. Maraton.

Galon wody, największa możliwa kawa, kanapka z sałatką. Targowy prowiant.

Networking

Poza częścią handlową przy stoiskach, jednym z kluczowych elementów imprezy jest zawsze networking. Ponieważ na targi zazwyczaj jeżdżę sam, to mam ograniczone możliwości działań w godzinach otwarcia. Dlatego na miejscu pojawiam się najwcześniej jak się da, aby jeszcze przed oficjalnym na spokojnie móc prześledzić stoiska, porozmawiać z wystawcami, powymieniać książkami i dowiedzieć jak najwięcej.

Są targi, na których networking jest animowany przez organizatorów. Do takich targów należą moje bezsprzecznie ulubione Bergen Art Book Fair. W LA zorganizowana integracja ograniczała się do wieczornych imprez na dachach hoteli, co nie do końca jest moim żywiołem. Zdecydowanie lepiej odnalazłem się na nocnych wyprawach po burgery z grupą meksykańskich drukarzy. 

O doświadczeniu targowym 

Myślę, że mając na koncie blisko 50 podobnych wydarzeń, śmiało mogę pokusić się o pewnego rodzaju podsumowanie.

Uczestnictwo w tego typu targach jest dla mnie zawsze źródłem niezwykle intensywnych wrażeń, zarówno fizycznych, emocjonalnych i intelektualnych. 

Podstawową płaszczyzną doświadczenia targowego jest konfrontacja z tak ogromną liczbą reakcji na prezentowane prace. To jak ludzie je widzą i odbierają, jest bezcennym źródłem informacji o działaniu poszczególnych zinów i grafik.

Setki czy tysiące razy opowiedziana historia, czy pokazana książka nabierają zupełnie innego smaku i sensu, niż pierwotnie. Te prace przyjmują jeszcze więcej znaczenia, gdy ubrane zostaną w twarze setek niezliczonych ludzi, z którymi o nich rozmawiałem.

Ludzie (obok książek oczywiście) to niewątpliwie najpiękniejsza część targów. Organizatorzy szacują, że było ich przez te cztery dni ponad 15 tysięcy. Bycie wystawcą to szansa przyjrzeć się niezwykłym postaciom zza bezpiecznej granicy stołu, być blisko lub nawet bardzo blisko, a jednak czuć się bezpiecznie w granicy targowej konwencji.

Nasze publikacje to poniekąd narzędzia, w których następuje zapośredniczenie kontaktu z drugą osobą. To wspaniałe, czasem prosty zin lub wydruk może stać się płaszczyzną spotkania z osobą, jakiej nigdy bym nie spotkał. 

Stanie za stołem, w zasadzie w jednym miejscu, szybkie prezentowanie konceptu stojącego za Oficyną i za każdym projektów z osobna – wszystko to staje się sposobem zrozumienia, co ja tak naprawdę robię? A to nie jest proste pytanie. Na czym polega wartość, unikalność, oryginalność mojego konceptu, podczas gdy na sali znajduje się jeszcze 349 innych wystawców.

Historia opowiedziana po raz pierwszy zawsze jest trochę naciągana, po raz drugi podkoloryzowana. Gdy opowiadam ją po raz dwudziesty, prawie w to przejaskrawienie zaczynam wierzyć. Ale gdy opowiada się ją po raz dwusetny lub dwutysięczny, mobilizuje do wewnętrznych rozliczeń i zapytania samego siebie: dlaczego ja właściwie to wszystko robię? Co mnie jeszcze trzyma, aby tkwić w tym cholernym dniu świstaka?

Znam wiele osób, które próbowało targów, ale po jakimś czasie się wycofało. Nie mogli znieść tej intensywności, albo po prostu początkowe porażki szybko ich zniechęciły. Trzeba też przyznać, że te imprezy, nieraz o dość mocno komercyjnym fundamencie, potrafią być źródłem cierpienia, gdy sprzedaż nie idzie tak, jak by się tego oczekiwało.

Jednak to, co dla mnie jest ogromnym plusem z długotrwałego i konsekwentnego uczestnictwa w targach, to ten specyficzny rodzaj budowania katalogu doświadczeń, który nie jest wymierny, nie liczy się w ilości pozyskanych followersów ani sprzedanych prac. 

Spróbowałbym to zwizualizować jako rodzaj sieci, w której istnieje nieskończoność punktów, a każde kolejne targi czy wydarzenie w nieprzewidywalny sposób pomagają budować połączenia pomiędzy tymi punktami.

Czasem rezultatem jest jakaś wiedza, jakieś fajne doświadczenie, jakieś kontakty, jakiś feedback, jakieś niezwykła koincydencja, czasem bardzo satysfakcjonująca sprzedaż. Ale charakter sieci polega na tym, że pęknięcie jednej nici nie powoduje zawalenia całej konstrukcji i dlatego to jest tak bardzo ważne, aby nie fokusować się na tylko jeden rodzaj korzyści płynącej z uczestnictwa w targach.

Co więcej – w targach bardzo mało zależy ode mnie. Moją rolą jest po prostu być i pogodzić się z wystawieniem na działanie prądu płynących ludzi. Gdy zdam sobie sprawę, że moja sprawczości jest ograniczona, że to dzieje się w pewnym sensie samo, o wiele łatwiej jest przyjąć z wdzięcznością to wszystko, co dobre, a bez przesadnej złości zaakceptować trudności.

Oczywiście dbałość o stoisko, jego przygotowanie i ekspozycja, umiejętność zagadania i zwięzłej prezentacji projektu – to wszystko jest ważne, ale nie należy przeceniać swojego wpływu. 

Ciekawi wystawcy z targów

Przez te kilka dni spotkałem i poznałem sporo niezwykłych ludzi. Pokażę Wam trochę stoisk, które szczególnie mi się spodobały zarówno pod względem publikacji, jak i ekspozycji:

Dale Zine
Gender Fail – baaardzo polecam, mega zaangażowane wydawnictwo
Can Can Press
Sybil Press
Aporzoo
Temporary Services / Half Letter Press
Secret Headquarters LA
For The Birds Trapped In Airports
Face Guts Tim Biskup
Czaderskie stojaki książkowe

Księgarnie w LA

Obowiązkowym elementem wyjazdu na targi jest zawsze runda po okolicznych księgarniach. 

  • TomorrowToday – mała księgarnia ulokowana w samym centrum Chinatown. Chyba najfajniejsze miejsce, jakie widziałem w LA. Doskonały wybór książek z pogranicza sztuki, polityki i aktywizmu, sporo zinów i art booków, w tym używanych. Na zapleczu Riso będące bazą do wydawniczej działalności właściciela. 
  • Skylight Books – ciekawa księgarnia we wschodnim Hollywood, dobry, szeroki katalog, w tym sporo komiksów, książek związanych ze sztuką i zinów. Jednym słowa całe spektrum wydawnicze, od mainstreamu po peryferie.
  • Last Bookstore – ikoniczna księgarnia z głównie używanym katalogiem, atrakcja turystyczna sama w sobie. Szczerze powiedziawszy, byłem nieco rozczarowany, zostałem z wrażeniem, że książki są tylko tłem dla samego miejsca, które — tutaj zgoda — robi wielkie wrażenie pod względem estetyki wnętrza. Oldschoolowy klimat, mnóstwo staroci i labirynt korytarzy między półkami.

Na koniec jeszcze jedna uwaga odnośnie fajnych praktyk w księgarniach amerykańskich. MEGA podoba mi się, że na porządku dziennym jest umieszczanie na półkach lub w książkach komentarzy od księgarzy, czasem prostych notatek dotyczących fabuły lub idei książki, czasem krytycznych recenzji lub sugestii z czym łączyć dany tytuł. To powoduje, że księgarnia jest księgarnią, a nie sklepem z książkami.

Tematyczne zestawy w Last Bookstore, np. co czytać po obejrzeniu „Oppenheimera”

Po targach

Rollercoaster amerykańskich wzlotów i upadków miał jeszcze trwać dalej. Po targach, zamiast wracać od razu do Polski, miałem jeszcze trochę czasu na działania i spotkania. Plan był taki: dołączam do znajomych, którzy w tym samym czasie urządzili sobie „road trip” po Zachodnim Wybrzeżu i ruszamy na północ do San Francisco. 

Droga do tego miasta zajęła nam dwa dni, mijaliśmy niesamowite krajobrazy, podziwialiśmy przyrodę. Przemierzaliśmy legendarną drogę nr 1, Pacific Highway. Jedliśmy w typowych, amerykańskich dinerach, piliśmy paskudną kawę z dolewką, spaliśmy w przydrożnym motelu. Kąpaliśmy się w oceanie. Jak w filmie. 

Ocean Spokojny gdzieś między Los Angeles a San Francisco

Wjazd do San Francisco jest jak sen. Po doświadczeniu beznadziei Los Angeles, stolica hippisów wydała się jak raj. Nieziemski krajobraz osnutego chmurami i mgłą miasta, strome wzgórza zabudowane nieprawdopodobną architekturą, mnóstwo ludzi na ulicach, atmosfera zabawy i radości – pierwsze wrażenie zwala z nóg.

Z nóg zwaliło też zderzenie z tą rajską halucynacją. Zaparkowaliśmy na ulicy i poszliśmy na lunch. Po powrocie zastaliśmy nasz samochód z wybitą szybą i bez wszystkich plecaków, które jak ostatni frajerzy zostawiliśmy na siedzeniach.

Straciłem komputer, ipada, ponad 1000 $ gotówki zarobionej na targach, wszystkie pozyskane książki i ziny, notes z osobistymi zapiskami. 

W jednej chwili wylał się na mnie ocean lodu. Poczułem się zgnieciony, wymięty i wykręcony na drugą stronę. Nawet nie chodzi o sprawy materialne, drogą elektronikę i pieniądze. Poczułem jakby ktoś wyrwał mi coś ze środka mojego mózgu, odłączył od sterownika pozwalającego odnaleźć się w świecie, dokonał gwałtu na moim „ja”.

Komputer to najbardziej osobisty przedmiot codziennego użytku, „miejsce” z którego sterowałem moim życiem, pracą, dorobkiem intelektualnym i artystycznym. Do tego doszło zniknięcie dorobku targowego, cały niezwykły księgozbiór (kilkanaście tytułów), który udało mi się uzbierać, wizytówki, kontakty z notesu i w końcu zarobione pieniądze. 

Tracąc to wszystko, utraciłem też panowanie na rzeczywistością i grunt pod nogami. Poczułem całkowity bezsens pobytu w USA. 

W cieniu tych emocji trzeba było działać. Zgłosiliśmy sprawę na policję, wykazała się zrozumieniem i profesjonalizmem przy spisywaniu zeznań, ale to był koniec działań. Nikt nic więcej nie zamierzał z tym robić. „Przykro mi, ale to dzieje się codziennie, cały czas” – oznajmił oficer przyjmujący zgłoszenie. 

Najbardziej kuriozalny był fakt, że mogłem śledzić ipada przy pomocy geolokalizacji. Po prostu widziałem, gdzie jadą nasze rzeczy, ale nikogo to nie interesowało. Pojechaliśmy tropem ipada. Droga prowadziła na drugą stronę Zatoki San Francisco, do Oakland. Liczyłem, że plecak leży wyrzucony gdzieś w krzakach.

Gdzieś tutaj są złodzieje z naszymi rzeczami.

Szybko straciłem nadzieję – znajdował się na terenie warsztatu samochodowego, wśród zdezelowanych i pomazanych camperów, w okolicy pełnej szemranych typów, zardzewiałych wraków i śmieci smaganych wiatrem po obskurnych ulicach. Po chwili zaczęli interesować się nami kolorowi „przechodnie”. Wynocha, nic tu po nas. Trwoga – miejsce rodem na bandyckich seriali. 

Przez kolejne dni widziałem bieżącą lokalizację ipada, który wciąż znajdował się w tym samym miejscu. Próbowałem interweniować na okolicznym posterunku policji Oakland – bezskutecznie. I gdy już straciłem nadzieję, w chwili pisania tego tekstu, w dniu wyjazdu z San Francisco, iPad się ruszył. Godzinę temu był na stacji benzynowej na przedmieściach Oakland. Co za dołująca i przygnębiająca niemoc!

San Francisco mimo wszystko

Zostałem w SF jeszcze 5 dni i mimo fatalnych okoliczności, muszę przyznać, że miasto jest niesamowite. Szczególne wrażenie, zrobiła na mnie lokalna scena komiksowa. Jeśli kiedykolwiek zdarzy Ci się być w tym miejscu, koniecznie zajrzyj co najmniej do trzech księgarni:

  • Silver Sprocket – najciekawsza księgarnia komiksowa, jaką kiedykolwiek widziałem. To, co zrobiło na mnie wrażenie, to przede wszystkim ogromny wybór komiksu niszowego i małych wydawnictw. Nie ma tu mainstreamowych serii o superbohaterach, ale za to wiele pudeł z zinami i pełne pułki publikacji autorskich. Mimo iż nie siedzę bardzo w tym świecie, spędziłem w Silver Sprocket mnóstwo czasu próbując wgryźć się nieco i spróbować zrozumieć pejzaż wydawniczy niekorporacyjnego komiksu amerykańskiego.
  • Comix Experience – kolejna genialna księgarnia z komiksami, prowadzona przez ludzi z prawdziwą pasją. Księgarnia, nie sklep z komiksami, którego katalog jest przygotowany z kuratorską pieczołowitością. Miejsce istnieje od 1989 roku, wydaje własnego zina poświęconego aktualnościom komiksowym i prowadzi bardzo fajny program subskrypcyjny dla członków swojej społeczności.

Wychodząc poza świat komiksu, warto odwiedzić kultową księgarnię City Lights Booksellers and Publishers. Miejsce to działa od 1953 roku i osnute jest legendą bitników. Specjalizuje się w ambitnej literaturze i ma wyrazisty, polityczny profil, który uczynił z niego ikonę postępowego San Francisco.

Co ciekawe, przed City Lights zobaczyłem niepozorny stół z zinami, przy którym handlował zmęczony staruszek. Szybko zorientowałem się, że to nie jest jakaś przypadkowa postać, tylko V.Vale, legendarny wydawca, założyciel RE/Search Publications, twórca „Search and Destroy”, zina, który od 1977 roku dokumentował scenę punk w San Francisco i uznawany jest za jeden z najbardziej ikonicznych tytułów w historii niszowego self-publishingu.

Było to spotkanie intrygujące, ale zarazem i niepokojące. Spotkałem pomnikową postać, której prace czytałem i uważam za ważne źródło w moich badaniach. Ale również zobaczyłem zmęczonego człowieka, który dopominał się uwagi przy swoim małym straganie, podpinając pod turystyczny blichtr znanej księgarni, w której sam kiedyś pracował.

Podsumowanie

Wyjazd do Stanów Zjednoczonych to nie jest byle jaka wycieczka. To gra emocji, wzlotów i upadków, roztrząsania wielkiego, amerykańskiego mitu, który jednocześnie i legnie w gruzach, i utrwala się pod postacią kulturowych klisz. 

Czy chciałbym tu jeszcze wrócić? Tak, na pewno uczestnictwo w targach jest wydarzeniem wartym zachodu. To ten rodzaj doświadczenia, który buduje poczucie własnej wartości, pozwala uwierzyć w sens wysiłków i zasila entuzjazmem na długi czas. Czuję, że pod względem zawodowym dopiero rozpoznałem pole potencjalnych działań.

Jednocześnie Ameryka to piękny kraj, ale zdewastowany społecznie. Nic tak nie boli, jak te kontrasty, jak konieczność ignorowania zła, aby przejść do porządku dziennego. To nie jest kraj dla biednych ludzi, a wysiłek, jaki trzeba włożyć w zabezpieczenie minimum socjalnego wydaje się być nieproporcjonalnie większy niż w Polsce. USA to kraj skomplikowany, o wiele bardziej niż się spodziewałem. 

Na pewno wyjeżdżam stąd z niedosytem. Na wyciągnięcie ręki miałem zarobek, pozwalający utrzymać Oficynę przez jakiś czas po powrocie, a skończyłem z konkretnymi stratami i długami. Te ponad dwa tygodnie to epicki rollercoaster przygód który na długo będzie w mojej pamięci. Kto wie, może LA i Kalifornia jeszcze pokaże mi kiedyś swoje inne oblicze?


Chciałbym podziękować za wsparcie finansowe Instytutowi Adama Mickiewicza, który pokrył 50% kwoty za bilet lotniczy do LA w ramach dofinansowania z programu Kultura Polska na Świecie.

Bardzo polecam ten program – jeśli planujecie jakieś działania kulturalne za granicą, koniecznie wnioskujcie o dofinansowanie (nabór wniosków odbywa się regularnie co miesiąc).


Michał Chojecki

Michał Chojecki

Założyciel Oficyny Peryferie. Artysta wizualny, autor książek i projektów artystycznych, m.in. „Jak zrobić książkę?” oraz „Jak zrobić zina? Self-publishing dla artystek i artystów”. Pracuje na Wydziale Grafiki ASP w Warszawie, gdzie prowadzi obecnie projekt badawczo-dydaktyczny Laboratorium Publikacji Graficznych.